ProMedico PS Pismo Śląskiej Izby Lekarskiej w Katowicach kwiecień 2019 nr 258

27 Pro Medico • kwiecień 2019 CO ZA LOSY! CZYLI LEKARSKIE ODYSEJE WROGIE LUDOWI RADZIECKIEMU Urodziłam się w Katowicach krótko przed rozpoczęciem II wojny światowej, czasy były bardzo niespokojne. Ojciec, który był kato- wickim lekarzem, chcąc zabezpieczyć naj- bliższych, wysłał nas, to znaczy: mamę, moją o dwa lata starszą siostrę i mnie do swojej rodziny do Zbaraża (obecnie Ukraina). Nie- stety, jak się później okazało, nie była to naj- lepsza decyzja. 28 czerwca 1940 r. straszny łomot do naszych drzwi przewrócił nasze spokojne i dostatnie życie o sto osiemdzie- siąt stopni. Jako wrogowie ludu radzieckie- go zostałyśmy zesłane na Sybir. W nieludz- kich warunkach, w bydlęcych wagonach, po trwającej kilka tygodni podróży dotar- liśmy aż za jezioro Bajkał. Nie pamiętam dokładnie tego koszmarnego pobytu w pasiołku Seligdar Ugolnu (fonetycznie) w okręgu Jakucji. Była to codzienna walka o przeżycie. Mama musiała ciężko praco- wać w tajdze jako pracownik leśny – bo jak mówili Rosjanie „kto nie rabotajet, ten nie kuszajet” (fonetycznie). Dzieci nie pracowa- ły, więc nie otrzymywały pożywienia. Aby utrzymać siostrę i mnie przy życiu, mama musiała pracować dwa razy więcej, niż inni, a my siedziałyśmy w baraku czekając na jej powrót. W wieku trzech lat nie potrafiłam jeszcze chodzić, miałam obrzęki głodowe, krzywicę i liczne ślady po ukąszeniach plu- skiew i owadów. NAZACHÓD! Po ogłoszeniu amnestii we wrześniu 1941 r. grupa zesłańców, w tym nasza mama z nami, w ekstremalnychwarunkach, pieszo, na furmankach, w pociągach wojskowych, na ciężarówkach, wyruszyła na Zachód, bo tam była nasza Ojczyzna Polska. W dro- dze do kraju dowiedzieliśmy się o tworzącej się polskiej armii. Odżyła nadzieja na znale- zienie tam opieki i jedzenia. Mamie i nam udało się dotrzeć z Jakucka do Krasnowodz- ka (obecnie Turkmenistan – m. Turkmen- baszy). Następnie przez Morze Kaspijskie statkiem do przewozu węgla dotarłyśmy do Persji (obecnie Iran). W Pahlawi była już zorganizowana pomoc dla uchodźców. Przeszłyśmy długą kwarantannę, odwszenie – zakwaterowanewnamiotach ze słomiany- mi matami na podłodze. Ze względów sani- tarnych spalono nasze wszystkie łachmany, a w zamian dostałyśmy czyste, nie zawsze pasujące na nas, ubrania. PRZYDZIAŁ DOUGANDY Nasza dalsza droga wiodła z Teheranu do Ahwazu, następnie przez Zatokę Perską i Omańską dotarłyśmy do Karaczi (obecnie Pakistan). W mieście tym działał punkt, któ- ry rozdzielał uchodźców do tych państw, które wyraziły zgodę na ich przyjęcie. Sybi- racy, którym tak jak nam udało się przeżyć i dotrzeć do Karaczi, zostali rozproszeni po całym świecie. My dostałyśmy przydział do Ugandy i dotarłyśmy na półwysep Koja nad jeziorem Wiktorii. Od tego dnia zaczął się jeden z najszczęśliwszych okresów mojego życia. Czas obfitości jedzenia, bez- pieczeństwa i towarzystwa rówieśników – beztroskie życie dziecka. Osiedle skła- dało się z kilkudziesięciu małych, trzypo- kojowych domków z gliny i trawy, krytych trawą i liśćmi bananowców. Każda rodzina otrzymała jedną izbę. Tam po raz pierwszy w życiu spałam w łóżku z pościelą. Były też moskitiery chroniące nas przed afrykański- mi owadami. Na terenie osiedla były: szkoła, kościół, przedszkole, świetlica i punkt opieki medycznej, w którym jako pielęgniarka pra- cowała moja mama. Działał zespół teatralny. Pobyt tam był wspaniałym przeżyciem, jed- nak często chorowałyśmy na malarię. Doku- czały nam też pchełki jiggery (pchły piasko- we) wchodzące pod paznokcie. Trzeba było je wyciągać igłą, bo tworzyły się bardzo bolesne ropnie. PODAFRYKAŃSKIMNIEBEM Dziećmi w obozie opiekowały się zakonni- ce nazaretanki, które przeszły z nami cały szklak z Syberii. Bardzo uroczyście były obchodzone wszystkie święta kościelne i państwowe podczas których powracała nadzieja na powrót do Ojczyzny. Wwolnym czasie chodziliśmy na wycieczki na sawan- nę i do buszu. Tubylcy mieszkali w małych okrągłych domkach (stelaż z gałęzi oblepio- ny gliną zmieszaną z odchodami krowimi) krytych liśćmi bananowca. Jedynym ich ubraniem była słomiana przepaska na bio- drach. Kobiety nosiły jeszcze duże kolczyki wykonane z puszek po konserwach, a szyje miały ciasno owinięte błyszczącym drutem. Unikałyśmy kontaktów z nimi, mówiliśmy na nich „dzicy”. Tak to zapamiętałam. Widok żyraf, lwów, krokodyli, antylop, a przede wszystkim wszechobecnych małp, był codziennością. Uczono nas unikania tych zwierząt i sposobu bezpiecznego zacho- wania w przypadku ich spotkania. Nieza- pomniany był widok afrykańskiego nieba nocą. Tysiącemigających gwiazd, wydawało się, że są na wyciągnięcie ręki. POWRÓT W obozie w Afryce mieszkałam siedem lat. Gdy nastąpiła likwidacja naszych obo- zów, większość osób nie miała możliwości powrotu do Polski, ponieważ były to już tereny ZSRR. W afrykańskich obozach żyło około osiemnaście tysięcy osób z czego tyl- ko około trzech tysięcy wróciło do Ojczyzny. Do kraju wróciłyśmy po tym, jak nasz ojciec dał nam znać przez Czerwony Krzyż, że żyje i mieszka w Katowicach. Po zmianach, jakie miały miejsce w Polsce po roku 1989, kiedy już mogłyśmy ujawniać swoje życiorysy, nie bojąc się o represje za strony rządzących, koleżanki z Wrocławia założyły „Klub pod Baobabem”. Rozesłały na wszystkie kon- tynenty zaproszenia na zjazd Sybiraków- Afrykańczyków. Spotkania nasze odbywają się codwa lata i są organizowaneweWrocła- wiu. Wszyscy wspominamy Afrykę jako„Raj”, w którym po przeżyciach na Syberii, daro- wano nam po raz drugi życie. Naszym natu- ralnym marzeniem było mieć możliwość Autorka i dzieci ze szkoły w Koji – tej samej, do której chodziła wiele lat temu. Siedem lat w Afryce Fot. Z archiwum Autorki

RkJQdWJsaXNoZXIy NjQzOTU5